Archiwum 05 stycznia 2018


sty 05 2018 Pożegnanie Króla
Komentarze (5)

Nazywaliśmy go Królem, bo miał prawdziwie królewskie imiona. Porównywaliśmy go czasem do trzmiela, bo każdy wie że trzmiel ze swoimi małymi skrzydełkami i wielkim odwłokiem lata wbrew prawom fizyki, a Król ze swoim wyjątkowo ciężkim HLHS i innymi chorobowymi dodatkami żył wbrew temu, co mówiła medycyna. Myślę, że krótkie, ale piękne życie Króla było darem. On nauczył nas, że gdy naprawdę w coś wierzymy, cuda są możliwe. Pokazał nam, że warto walczyć o tych, których kochamy.

Pamiętam i nigdy nie zapomnę, jak po raz pierwszy zetknęłam się ze śmiercią dziecka. Można powiedzieć, że Bóg rzucił mnie wtedy od razu na głęboką wodę, bo było to dziecko, które szczerze kochałam i dla którego byłam jedną z najbliższych "cioć ze szpitala". Tę historię śledziło całe grono naszych krewnych i znajomych i była to bajka, w której miało być szczęśliwe zakończenie. Wszystko dosłownie na moich oczach rozsypało się w ciągu zaledwie kilku dni. Można powiedzieć, że tamta śmierć przeszła obok mnie tak blisko, że jej ślad został we mnie i mnie zmienił. Pamiętam, jak siedziałam w gabinecie Profesora, szefa kardiochirurgii dziecięcej, który tłumaczył mi, że medycyna czasem staje wobec tajemnicy śmierci i jest bezsilna. Pamiętam, że Profesor potem mocno mnie przytulił i poprosił, bym była przy matce tego dziecka podczas rozmowy z lekarzami. Pierścionek z niebieskim oczkiem, który noszę na lewej ręce i którego od tamtej pory nie zdejmuję jest właśnie na pamiątkę tamtego dziecka. Jego mama sama wybrała ten niebieski kolor.

Gdy po raz drugi życie tak mnie poprowadziło, że znów stałam obok rodziców żegnających swoje dziecko, już wiedziałam, że robienie Bogu awantury i pytanie Go, dlaczego na to pozwolił nie ma najmniejszego sensu. Co najwyżej prowadzi do rozgoryczenia. Uczyłam się panować nad swoimi emocjami, bo wiedziałam że teraz to ja muszę być oparciem, nawet od strony organizacyjnej. Jechałam z ojcem tej dziewczynki do urzędu, aby uzyskać akt zgonu. Przez większość czasu milczałam. Można powiedzieć, że pierwsza historia nauczyła mnie współodczuwania, a druga nauczyła mnie ciszy. Zrozumiałam, że są chwile, gdy nie mogę zrobić nic, by kogoś pocieszyć i jedyne, co mogę dać to właśnie milcząca obecność, bo żadne słowa nie ukoją bólu.

Gdy byłam na trzecim pogrzebie w alejce z najmniejszymi, białymi grobami, byłam już emocjonalnie pogodzona z tym, co się działo na moich oczach. To było dziecko, które chorowało od urodzenia i nieludzko cierpiało, walcząc o każdy oddech. Decyzja o zakończeniu uporczywej terapii została podjęta już jakiś czas przed właściwą śmiercią Malutkiej. Wszyscy wiedzieliśmy, że Malutka wreszcie jest tam, gdzie nie ma już bólu, szpitali i choroby. To była historia, która pokazała mi coś jeszcze innego, a mianowicie siłę przyjaźni. Przyjaźń to nie tylko wspólne spędzanie czasu, zabawa i śmiech. Przyjaźń to stanie obok siebie właśnie w takim najtrudniejszym momencie i świadomość, że jest ktoś na kogo zawsze będziemy mogli liczyć. Tamten pogrzeb pamiętam właśnie przez pryzmat spotkania nad świeżym grobem trzech dziewczyn, które widzą się rzadko, zwykle mają mało czasu, ale często myślą o sobie nawzajem i gdy przyjdzie potrzeba - zawsze staną razem po jednej stronie.

Od tamtego czasu odchodziło od nas wiele innych dzieci, które znałam i pamiętam. Wielu znajomych rodziców przeżywało i dalej przeżywa żałobę. Wiedzą już, że zawsze mogą na mnie liczyć i że mój dom zawsze jest dla nich otwarty. Moje serce tym bardziej. Każde dziecko, które odeszło, coś mi pozostawiło. Wspomnienie, luźne skojarzenie, ważną życiową lekcję. Wierzę, że z każdym z nich się kiedyś spotkam.

Królu, odszedłeś jako prawdziwy wojownik. Odszedłeś w chwale. Nauczyłeś mnie, że jeśli wierzymy i kochamy, Bóg czasem czyni cuda.

raisa   
sty 05 2018 Początek
Komentarze (3)

Drogi zabłąkany w sieci Przyjacielu… Cześć. Miło mi Cię poznać. Jestem Raisa i właśnie dziś postanowiłam zostać blogerką. No dobrze, może i postanowiłam już jakiś czas temu, ale dziś ten zamiar w praktyce uskuteczniłam. Przyznam się, że po raz drugi w życiu. 

Oczywiście miałam styczność z blogowaniem jako takim już wcześniej, chociażby wystarczy wspomnieć wielki boom na blogi w moim gimnazjum. Wyrastały one jak grzyby po deszczu, a potem równie szybko znikały, gdy jedna i druga koleżanka połapały się, że nauczyciele wbrew pozorom też czasem korzystają z internetu. Jednak wtedy poprzestawałam na czytaniu twórczości koleżanek, sama nic nie pisałam, zapewne też dlatego, że zwyczajnie nie posiadałam w domu stałego łącza. Temat porządnego blogowania na poważnie pojawił się w moich myślach po raz pierwszy dokładnie rok temu, ponad dekadę od ukończenia gimnazjum, gdy zobaczyłam, że moje wpisy na facebooku robią się coraz dłuższe, a moi znajomi zaczęli dawać mi do zrozumienia, że czekają na kolejne aktualizacje facebookowej tablicy. Wciąż jednak moje blogowe zamiary były dość sójko-za-morzowate. Co prawda blog powstał, nawet sobie przed dwa miesiące coś pisałam, ale stało się tak, jak przypuszczałam. Szybko mi się znudził, nikt nie chciał go czytać, poza tym -  jak to miewam w zwyczaju - wkręciłam się w całą masę spraw dziejących się tu i teraz i zapomniałam nawet hasła dostępu. Myśl o pisaniu jednak uparcie powracała i powróciła dziś ze zdwojoną siłą...

Kamyczkiem, który uruchomił lawinę tamtego nieudolnego blogowania okazał się wpis na fejsie. Z pewnością długi, rzekomo mądry, chyba na czasie i nie pozostawiony bez echa przez znajomych. Moja koleżanka udostępniła go za moją zgodą u siebie, a ja z poczuciem napisania czegoś, co może kiedyś na coś się komuś przyda odeszłam od komputera. Powiedziałam wtedy mojemu Ślubnemu, że zmywam się na momencik, by zostać sama ze swoimi myślami, a jak wrócę, to będę już wiedziała, czy chcę pisać, czy też nie. Jak zwykle zapomniałam, że takie rzucone przeze mnie mimochodem stwierdzenia mają dziwną moc sprawczą, a kto mnie zna osobiście ten wie, że mam niesamowity dar przyciągania zbiegów okoliczności i małych cudów…

Gdy wróciłam i ponownie odpaliłam komputer, zauważyłam, że znajoma tejże znajomej, która mój wpis sobie udostępniła napisała do mnie szczerą, płynącą z serca prośbę, bym stworzyła bloga. Była to prośba tak miła i tak przepełniona ciepłem, że nie dało się nie uznać jej za znak i zachętę do działania. Dodam, że jest to osoba, która wtedy była mi nieznana i mieszka ponad 200 kilometrów ode mnie. Bardzo pozdrawiam, bo wiem, że kiedyś to przeczyta - teraz już znamy się osobiście i nawet nocowałam u niej, gdy miałam coś do załatwienia właśnie w jej rodzinnym mieście. Koleżankę, która udostępniła to i owo ponad rok temu też oczywiście pozdrawiam.

Jak już wspomniałam, to było ponad rok temu i tamten blog już nie jest aktywny. Pokonał mnie mój własny słomiany zapał, a także pewien rodzaj niewiary w siebie jako pisarkę. Przyszedł moment, gdy zaczęłam mieć wrażenie, że nie mam nic ciekawego do powiedzenia. Nie zjeździłam całego świata i nie posiadam tysiąca zdjęć z Islandii, Peru czy Kambodży. Nie mam dwójki idealnych dzieci i trzeciego w drodze. Nie bywam w miejscach, w których bywać chciałby każdy. Jeden, jedyny raz, gdy musiałam wyjśc na środek przed większe grono, by odebrać nagrodę od Okręgowej Izby Lekarskiej był dla mnie tak stresujący, że zastanawiałam się, czy z tego stresu nie zemdleję na oczach wszystkich zebranych, a potem rozpłakałam się z wrażenia w jakimś ciemnym kącie. Fakt, że zostałam wzięta prawie z zaskoczenia, raczej nie wiedziałam, dlaczego tam jestem i miałam za duże buty pożyczone od koleżanki wcale mi nie pomógł. Nie jestem więc klasyczną blogerką, którą każdy chciałby poznać bliżej. Nie opowiem, jak schudnąć w tydzień, jak wychować małego geniusza czy jak urządzić mieszkanie w stylu gwiazdy Hollywood.

Za namową przyjaciół postanowiłam jednak ponowić blogowy eksperyment. Opowiem więc o spotkaniach i relacjach; o małych cudach codzienności; ale też o cierpieniu i śmierci i o tym, jak odejście do wieczności małych dzieci i bezsilność medycyny nauczyły mnie pokory. Mogę wytłumaczyć, jakim cudem dziecko urodzone z połową serca może żyć i czym się różni wrodzona wada TOF od HLHS. Mogę opisać historię mojej wielkiej miłości i powiedzieć, czemu na ślubnym zdjęciu wspólnie trzymamy zapalony lampion i po co nam była ślubna sesja zdjęciowa w ciemnym lesie, skoro mogliśy ją mieć w pawilonie różanym. Pewnie poznacie ode mnie też historię naszego mieszkania, na które ja i Ślubny nie mogliśmy w pierwszych tygodniach po przeprowadzce patrzeć, a które teraz uwielbiamy nie tylko my. Zapraszam więc do mojego blogowego świata i obym tym razem została w nim na nieco dłużej niż jedną chwilę.

Pewnego styczniowego dnia Raisa zostaje więc blogerką. Ponowną blogerka, jeśli mamy być precyzyjni. Przypadek? Nie sądzę. Myślę, że przyjdzie czas gdy opowiem Wam, dlaczego uważam, że na świecie nie ma przypadkowych przypadków. Co z tego blogowania wyjdzie? Czas pokaże. Ostrzegam, że może tu zapanować pozorny nieład i brak skonkretyzowanych kategorii tematycznych. Najczęściej inspiracją i źródłem moich przemyśleń są codzienne sytuacje, rozmowy z ludźmi, wszelkie stany nadmiaru myśli podczas samotnych spacerów i te chwile, gdy przystaję na moment w zachwycie nad tym, co Bóg dla mnie uczynił. Chyba zgodzicie się ze mną, że to wszystko jest trudno zaszufladkować w kategorie i sztywne ramy.

Trzy, dwa, jeden… Start! Zaczynam.

 
raisa