Najnowsze wpisy, strona 1


sty 23 2018 Zimowe wspomnienie z dzieciństwa
Komentarze (0)

Wreszcie mamy prawdziwą, śnieżną zimę i krajobraz jak z Narnii za oknem. Od wielu lat właśnie w takie dni, gdy świat pokrywa biały puch i wszystko wygląda jak z bajki, wracam do jednego wspomnienia.

Było to wiele lat temu. Miałam wtedy może osiem lat. Przebija mi się z mroków niepamięci myśl, że to było jakoś zaraz po Nowym Roku, musiał więc być to styczeń. Nasypało wtedy naprawdę dużo śniegu i było bardzo zimno. W całym Krakowie były ogromne zaspy, więc postanowiłam skorzystać z okazji i wybrać się na sanki. Za Młodzieżowym Domem Kultury na moim osiedlu jest plac zabaw, który wtedy był chyba dopiero co wybudowany, bo pamiętam czasy gdy go nie było, a kilka metrów dalej są niewielkie górki wręcz stworzone do tego, by szaleć na sankach.

Mimo wręcz bajkowej scenerii i idealnej zimowej pogody tego dnia nie było całego tłumu dzieci, co samo w sobie było dziwne, bo zarówno na tym placu zabaw jak i na boisku szkolnym niemal za każdym razem spotykałam przynajmniej jednego kolegę lub koleżankę. Była tylko jedna dziewczynka, chyba w moim wieku. Nie znałam jej wcześniej, więc wtedy pomyślałam, że może chodzi do tej drugiej szkoły (dla niewtajemniczonych - na moim osiedlu były dwie szkoły podstawowe w bardzo bliskiej odległości, gdyby wierzby płaczące nie zasłaniały, z boiska jednej można by było zajrzeć do drugiej). Teraz myślę sobie, że jednak bardziej prawdopodobne jest że nie była tutejsza, może przyjechała na kilka dni odwiedzić babcię lub ciocię. A może po prostu przyjechała z rodzicami na kilkudniową wycieczkę do Krakowa? Dzieci z drugiej szkoły przecież kojarzyłam chociażby z widzenia, z przedszkola, z zajęć w domu kultury, z ulicy, ze sklepu, z placów zabaw, a jej naprawdę nie byłam w stanie skojarzyć i do niczego dopasować.

Tamta nieznajoma dziewczynka podeszła do mnie i zapytała, czy się pobawimy. Oczywiście od razu się zgodziłam. Miała na imię Lucynka. W moim roczniku jest to imię dość rzadkie, więc zapamiętałam. Zjeżdżałyśmy na sankach, rysowałyśmy patykami na śniegu kwiatki i zwierzęta, lepiłyśmy chyba bałwana. Pamiętam, że zapytała mnie, czy nie przeszkadza mi że ma zeza i niedługo będzie pewnie miała okulary. Ja ją zapytałam, czy jej nie przeszkadza, że muszę połykać tabletki na serduszko. To oczywiste, że żadnej z nas to nie przeszkadzało w dobrej zabawie. W sumie poczułyśmy, że coś nas łączy. Jakby cicha umowa, mała tajemnica za małą tajemnicę. Cały ten dzień wyglądał jak kadr z cukierkowego amerykańskiego filmu. Żałuję, że nie było z nami nikogo dorosłego, który może pobiegłby do domu po aparat i zrobił nam zdjęcia. Ja oczywiście nawet nie wpadłam na to, by wrócić do domu po pamiętnik i poprosić nową koleżankę, by mi się wpisała. Myślę sobie, że dzisiaj pewnie urok tamtej zimy zostałby uwieczniony dzięki aparatom w telefonach komórkowych, a gdybyśmy miały trochę więcej lat, zaraz zaprosiłybyśmy się do znajomych na facebooku.

Lucynka powiedziała wtedy, że będziemy miały wspomnienia. Miała rację. Ten dzień to jedno z moich najbardziej wyrazistych wspomnień z dzieciństwa. Nigdy później nie widziałam już Lucynki. Dlatego właśnie skłaniam się ku teorii, że była przyjezdna i tylko na chwilę. Nie spotkałam jej też później w gimnazjum, w liceum i na studiach. Nigdzie nie poznałam osoby o tym imieniu, która byłaby z mojego rocznika i kojarzyła osiedle, na którym dorastałam. Jednak zawsze, gdy całe miasto jest pokryte śniegiem, moje myśli na chwilę biegną do niej. Zastanawiam się, jak potoczyło się jej życie i czy jest szczęśliwa. Ciekawa jestem, czy mnie pamięta. Gdziekolwiek jest, życzę jej wszystkiego, co dobre i piękne i w zimne, śnieżne dni myślę o niej najcieplej jak tylko potrafię.

raisa   
sty 08 2018 Stop obojętności!
Komentarze (2)
To jest tekst, który napisałam prawie rok temu. Umieściłam go nawet na moim poprzednim blogu, tym do którego zapomniałam hasła dostępu i który i tak zniknie w internetowym niebycie już za kilka tygodni, wraz z całym serwerem. Jest on ważny. Bardzo ważny. Dlatego po drobnych poprawkach postanowiłam umieścić go tutaj.

Pewnego poranka w jednym z centrów handlowych w moim mieście zobaczyłam nieprzytomną nastolatkę. Całe stada ludzi po prostu przechodziły obok. Nie zauważały problemu, lub udawały, że go nie widzą. Mogę tylko sobie wyobrazić, jakie myśli pojawiały się w głowach tych wszystkich ludzi. Nie będę się mieszać, to nie moja sprawa. Nie wiem i tak, co robić. A może jest pijana albo naćpana, wszyscy wiemy, jaka ta dzisiejsza młodzież jest. Pewnie mogłabym mnożyć takie przykłady. Jeśli jeszcze nie wiecie, to zdradzę Wam, że pracuję w szpitalu. Mam też uprawnienia BLS/AED Instructor. To oznacza, że reakcja na sytuację „leży i się nie rusza” jest u mnie już działaniem automatycznym. Okazało się, że Młoda nie była pod wpływem żadnego syfu. Była nieprzytomna i miała słaby, zanikający niemal oddech ze względu na niedrożne drogi oddechowe. Potrzebowała natychmiastowej pomocy i wezwania karetki pogotowia, a zanim ja ją zobaczyłam i podeszłam, cała masa ludzi przeszła obok jak otumanione stado baranów. Nie piszę tego, by się Wam pochwalić, że jestem sobie super fajna Raisa, bo najprawdopodobniej uratowałam dziewczynie życie. Nie, nie jestem super fajna. Nie zrobiłam nic nadzwyczajnego. Zrobiłam coś, co powinno mieścić się w standardach każdego z nas. Pomoc komuś, kto pomocy potrzebuje w sytuacji, gdy możemy jej udzielić nie powinna być niczym dziwnym. Mamy w liceum lekcje przysposobienia obronnego, na których uczymy się jak udzielić pierwszej pomocy. Omawiamy to samo na kursie prawa jazdy, na wszelakich obozach harcerskich i szkoleniach BHP. Dlaczego więc, gdy przychodzi co do czego, na moich oczach totalnie olano nieprzytomną osobę?

Między moją wściekłością, a poczuciem bezsilności pojawiła się jednak refleksja. Nie tylko człowiek nieprzytomny i w stanie zagrożenia życia jest człowiekiem potrzebującym. Potrzebująca może być koleżanka, która pod szerokim uśmiechem próbuje nieudolnie ukryć łzy. Potrzebuje nas starsza pani z sąsiedztwa, która od lat jest za słaba, by wyjść z domu i przynieść zakupy. Potrzebują nas nasi rodzice, którzy czują się czasem coraz gorzej i słabną w oczach, ale oczywiście nic nie powiedzą, bo nie chcą nas martwić. Potrzebującym może okazać się też wieloletni znajomy, który nagle urwał kontakt ze wszystkimi i zniknął z naszego życia bez słowa. Łatwo jest nie zauważyć. Sama pamiętam, jak dowiedzieliśmy się ze Ślubnym o dramacie, który rozgrywał się w życiu pary, z którą w tamtym okresie czasu utrzymywaliśmy częste i bliskie kontakty i mogliśmy tylko powiedzieć „O kurde, nic nie wiedzieliśmy!”. Pamiętam też, jak jeden z kumpli z dnia na dzień rzucił pracę i odszedł ze szpitala. Wszystkim niemal się wydawało, że po prostu znalazł lepszą, lepiej płatną ofertę pracy. Po jakimś czasie dowiedziałam się, że powodem była nieszczęśliwa miłość do zamężnej lekarki z masą literek przed nazwiskiem. Chłopak przeszedł ciężkie załamanie nerwowe, leczył się u psychiatry. Mam z nim luźny kontakt, czasem do siebie dzwonimy i wiem, że dalej nie ułożył sobie życia. Czasem jest tak, że widzimy pewne symptomy, mamy nawet z tyłu głowy myśl, że może coś się dzieje i jest powód do zmartwienia i… odpychamy te myśli. Zakładamy, że na pewno jest wszystko dobrze. Niekiedy nawet każdemu z nas zdarza się dorobić teorię, która jest zwyczajnie krzywdząca i za którą to potem mamy ochotę się zapaść pod ziemię, a przecież można inaczej. Przecież można zatrzymać się na chwilę, by upewnić się, jak sprawy naprawdę wyglądają.

Zapytacie mnie pewnie, czy ja zawsze podchodzę do każdego człowieka, który leży i się nie rusza. Tak, zawsze. Może wynika to z mojego zboczenia zawodowego, ale z ręką na sercu mogę powiedzieć, że zawsze. Nie raz i nie dwa razy powaliła mnie moc wczorajszych promili i usłyszałam całą wiązankę słów obrażających moich przodków lub niemoralną propozycję. Jednak nie zamierzam przestać reagować. Tamten dzień, w którym mogłam realnie pomóc tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że warto.

Widziałam kiedyś na bulwarach nad największą i najbardziej brudną rzeką w moim mieście znak przypominający wyglądem znak drogowy. Nie wiem, czy jeszcze tam jest, bo dawno się nie zapuszczałam w te okolice, ale przy okazji sprawdzę. W każdym razie była to tabliczka z hasłem „Stop obojętności!”. Ustawmy sobie wszyscy taki znak w naszych sercach i głowach. Od zaraz.
raisa   
sty 07 2018 Wywody nieperfekcyjnej Raisy
Komentarze (2)

Całe miasto jest wciąż rozświetlone choinkowymi lampkami, większość ludzi jeszcze dwa tygodnie temu, a Ukraińcy mieszkający za ścianą nawet wczoraj życzyli sobie wzajemnie „Wesołych Świąt”. Nawet ci niewierzący wspominają jeszcze narodziny Jezusa i zachwycają się choinką, bo przecież tradycja jest taka piękna. Świat najpierw przez cały grudzień wyśpiewuje hymny pochwalne dla dobra, miłości i zgody, a teraz, w styczniu zaczyna delikatnie pogrążać się w szarej codzienności i żegnać sezonową niezwykłość. 

Święta, święta, potem po świętach i mamy nagle więcej czasu. Ludzie przedłużają sobie urlopy, bo przecież nasze polskie Święto Trzech Króli jest dniem ustawowo wolnym od pracy. Umawiamy się na zaległe kawy lub też piwka „między świętami a Sylwestrem nie wyszło, więc jakoś po Nowym Roku”. To super, naprawdę super, sama uwielbiam wszelakie spotkania z ludźmi. Nieco mniej fajnie się robi, gdy dwie osoby stają naprzeciw siebie i nagle zaczynają wzajemnie dostrzegać źdźbła w swoich oczach. Przyznaję się bez bicia – nie jestem idealna. Zdarza mi się niedojrzałe zachowanie, gdy coś idzie nie po mojej myśli. Bywa, że zaniedbuję sprawy ważne, bo mam fatalny problem z organizacją czasu i przestrzeni. Bywa, że klnę tak, że otoczeniu więdną uszy, zwłaszcza gdy uświadamiam sobie, że coś jest nie tak, a ja nie umiem sama jedna tego zmienić. Bywa, że schrzanię to czy tamto i zrobię komuś przykrość, choć wcale tego nie chciałam.

Ale wiecie co? Za każdym razem doświadczam wsparcia i przebaczenia. Nikt z naprawdę ważnych dla mnie przyjaciół nie zerwał ze mną kontaktu czy relacji tylko dlatego, że coś poszło mi raczej średnio. Przypomnienie sobie tego pozwala mi powiedzieć sobie w myślach „stop”, gdy patrzę na drugiego człowieka i zaczynam babrać się we wspominaniu, jak mnie skrzywdził. Ja też nie jestem idealna. Zaraz, zaraz, ja ostatnio też gdzieś nawaliłam. To uczy wyrozumiałości i stawania w prawdzie na swój temat. Tylko dzięki temu człowiek może zrozumieć, że wybaczenie jest decyzją, nie emocją i że nie warto spisywać na straty całego domu, gdy spaliła się jedna żarówka.

Warto walczyć o tych ludzi, na których nam zależy. Gdyby nam nie zależało, nie zabiegalibyśmy przecież o spotkanie, o relacje, nie pisalibyśmy na fejsie. Skoro nam zależy, to wybaczajmy potknięcia, troszczmy się o siebie wzajemnie i rozmawiajmy. Nie po to, by wytykać sobie błędy i wzajemnie się oskarżać, ale po to, by sobie wzajemnie pokazywać dobro, pomagać wzrastać i cieszyć się sobą. Każdy z nas jest wyjątkowym, unikalnym stworzeniem Bożym i gdybyśmy dostrzegli to w pierwszej kolejności, zanim dostrzeżemy w sobie wszystkie błędy, byłoby nam chyba nieco łatwiej żyć ze sobą.

raisa   
sty 05 2018 Pożegnanie Króla
Komentarze (5)

Nazywaliśmy go Królem, bo miał prawdziwie królewskie imiona. Porównywaliśmy go czasem do trzmiela, bo każdy wie że trzmiel ze swoimi małymi skrzydełkami i wielkim odwłokiem lata wbrew prawom fizyki, a Król ze swoim wyjątkowo ciężkim HLHS i innymi chorobowymi dodatkami żył wbrew temu, co mówiła medycyna. Myślę, że krótkie, ale piękne życie Króla było darem. On nauczył nas, że gdy naprawdę w coś wierzymy, cuda są możliwe. Pokazał nam, że warto walczyć o tych, których kochamy.

Pamiętam i nigdy nie zapomnę, jak po raz pierwszy zetknęłam się ze śmiercią dziecka. Można powiedzieć, że Bóg rzucił mnie wtedy od razu na głęboką wodę, bo było to dziecko, które szczerze kochałam i dla którego byłam jedną z najbliższych "cioć ze szpitala". Tę historię śledziło całe grono naszych krewnych i znajomych i była to bajka, w której miało być szczęśliwe zakończenie. Wszystko dosłownie na moich oczach rozsypało się w ciągu zaledwie kilku dni. Można powiedzieć, że tamta śmierć przeszła obok mnie tak blisko, że jej ślad został we mnie i mnie zmienił. Pamiętam, jak siedziałam w gabinecie Profesora, szefa kardiochirurgii dziecięcej, który tłumaczył mi, że medycyna czasem staje wobec tajemnicy śmierci i jest bezsilna. Pamiętam, że Profesor potem mocno mnie przytulił i poprosił, bym była przy matce tego dziecka podczas rozmowy z lekarzami. Pierścionek z niebieskim oczkiem, który noszę na lewej ręce i którego od tamtej pory nie zdejmuję jest właśnie na pamiątkę tamtego dziecka. Jego mama sama wybrała ten niebieski kolor.

Gdy po raz drugi życie tak mnie poprowadziło, że znów stałam obok rodziców żegnających swoje dziecko, już wiedziałam, że robienie Bogu awantury i pytanie Go, dlaczego na to pozwolił nie ma najmniejszego sensu. Co najwyżej prowadzi do rozgoryczenia. Uczyłam się panować nad swoimi emocjami, bo wiedziałam że teraz to ja muszę być oparciem, nawet od strony organizacyjnej. Jechałam z ojcem tej dziewczynki do urzędu, aby uzyskać akt zgonu. Przez większość czasu milczałam. Można powiedzieć, że pierwsza historia nauczyła mnie współodczuwania, a druga nauczyła mnie ciszy. Zrozumiałam, że są chwile, gdy nie mogę zrobić nic, by kogoś pocieszyć i jedyne, co mogę dać to właśnie milcząca obecność, bo żadne słowa nie ukoją bólu.

Gdy byłam na trzecim pogrzebie w alejce z najmniejszymi, białymi grobami, byłam już emocjonalnie pogodzona z tym, co się działo na moich oczach. To było dziecko, które chorowało od urodzenia i nieludzko cierpiało, walcząc o każdy oddech. Decyzja o zakończeniu uporczywej terapii została podjęta już jakiś czas przed właściwą śmiercią Malutkiej. Wszyscy wiedzieliśmy, że Malutka wreszcie jest tam, gdzie nie ma już bólu, szpitali i choroby. To była historia, która pokazała mi coś jeszcze innego, a mianowicie siłę przyjaźni. Przyjaźń to nie tylko wspólne spędzanie czasu, zabawa i śmiech. Przyjaźń to stanie obok siebie właśnie w takim najtrudniejszym momencie i świadomość, że jest ktoś na kogo zawsze będziemy mogli liczyć. Tamten pogrzeb pamiętam właśnie przez pryzmat spotkania nad świeżym grobem trzech dziewczyn, które widzą się rzadko, zwykle mają mało czasu, ale często myślą o sobie nawzajem i gdy przyjdzie potrzeba - zawsze staną razem po jednej stronie.

Od tamtego czasu odchodziło od nas wiele innych dzieci, które znałam i pamiętam. Wielu znajomych rodziców przeżywało i dalej przeżywa żałobę. Wiedzą już, że zawsze mogą na mnie liczyć i że mój dom zawsze jest dla nich otwarty. Moje serce tym bardziej. Każde dziecko, które odeszło, coś mi pozostawiło. Wspomnienie, luźne skojarzenie, ważną życiową lekcję. Wierzę, że z każdym z nich się kiedyś spotkam.

Królu, odszedłeś jako prawdziwy wojownik. Odszedłeś w chwale. Nauczyłeś mnie, że jeśli wierzymy i kochamy, Bóg czasem czyni cuda.

raisa   
sty 05 2018 Początek
Komentarze (3)

Drogi zabłąkany w sieci Przyjacielu… Cześć. Miło mi Cię poznać. Jestem Raisa i właśnie dziś postanowiłam zostać blogerką. No dobrze, może i postanowiłam już jakiś czas temu, ale dziś ten zamiar w praktyce uskuteczniłam. Przyznam się, że po raz drugi w życiu. 

Oczywiście miałam styczność z blogowaniem jako takim już wcześniej, chociażby wystarczy wspomnieć wielki boom na blogi w moim gimnazjum. Wyrastały one jak grzyby po deszczu, a potem równie szybko znikały, gdy jedna i druga koleżanka połapały się, że nauczyciele wbrew pozorom też czasem korzystają z internetu. Jednak wtedy poprzestawałam na czytaniu twórczości koleżanek, sama nic nie pisałam, zapewne też dlatego, że zwyczajnie nie posiadałam w domu stałego łącza. Temat porządnego blogowania na poważnie pojawił się w moich myślach po raz pierwszy dokładnie rok temu, ponad dekadę od ukończenia gimnazjum, gdy zobaczyłam, że moje wpisy na facebooku robią się coraz dłuższe, a moi znajomi zaczęli dawać mi do zrozumienia, że czekają na kolejne aktualizacje facebookowej tablicy. Wciąż jednak moje blogowe zamiary były dość sójko-za-morzowate. Co prawda blog powstał, nawet sobie przed dwa miesiące coś pisałam, ale stało się tak, jak przypuszczałam. Szybko mi się znudził, nikt nie chciał go czytać, poza tym -  jak to miewam w zwyczaju - wkręciłam się w całą masę spraw dziejących się tu i teraz i zapomniałam nawet hasła dostępu. Myśl o pisaniu jednak uparcie powracała i powróciła dziś ze zdwojoną siłą...

Kamyczkiem, który uruchomił lawinę tamtego nieudolnego blogowania okazał się wpis na fejsie. Z pewnością długi, rzekomo mądry, chyba na czasie i nie pozostawiony bez echa przez znajomych. Moja koleżanka udostępniła go za moją zgodą u siebie, a ja z poczuciem napisania czegoś, co może kiedyś na coś się komuś przyda odeszłam od komputera. Powiedziałam wtedy mojemu Ślubnemu, że zmywam się na momencik, by zostać sama ze swoimi myślami, a jak wrócę, to będę już wiedziała, czy chcę pisać, czy też nie. Jak zwykle zapomniałam, że takie rzucone przeze mnie mimochodem stwierdzenia mają dziwną moc sprawczą, a kto mnie zna osobiście ten wie, że mam niesamowity dar przyciągania zbiegów okoliczności i małych cudów…

Gdy wróciłam i ponownie odpaliłam komputer, zauważyłam, że znajoma tejże znajomej, która mój wpis sobie udostępniła napisała do mnie szczerą, płynącą z serca prośbę, bym stworzyła bloga. Była to prośba tak miła i tak przepełniona ciepłem, że nie dało się nie uznać jej za znak i zachętę do działania. Dodam, że jest to osoba, która wtedy była mi nieznana i mieszka ponad 200 kilometrów ode mnie. Bardzo pozdrawiam, bo wiem, że kiedyś to przeczyta - teraz już znamy się osobiście i nawet nocowałam u niej, gdy miałam coś do załatwienia właśnie w jej rodzinnym mieście. Koleżankę, która udostępniła to i owo ponad rok temu też oczywiście pozdrawiam.

Jak już wspomniałam, to było ponad rok temu i tamten blog już nie jest aktywny. Pokonał mnie mój własny słomiany zapał, a także pewien rodzaj niewiary w siebie jako pisarkę. Przyszedł moment, gdy zaczęłam mieć wrażenie, że nie mam nic ciekawego do powiedzenia. Nie zjeździłam całego świata i nie posiadam tysiąca zdjęć z Islandii, Peru czy Kambodży. Nie mam dwójki idealnych dzieci i trzeciego w drodze. Nie bywam w miejscach, w których bywać chciałby każdy. Jeden, jedyny raz, gdy musiałam wyjśc na środek przed większe grono, by odebrać nagrodę od Okręgowej Izby Lekarskiej był dla mnie tak stresujący, że zastanawiałam się, czy z tego stresu nie zemdleję na oczach wszystkich zebranych, a potem rozpłakałam się z wrażenia w jakimś ciemnym kącie. Fakt, że zostałam wzięta prawie z zaskoczenia, raczej nie wiedziałam, dlaczego tam jestem i miałam za duże buty pożyczone od koleżanki wcale mi nie pomógł. Nie jestem więc klasyczną blogerką, którą każdy chciałby poznać bliżej. Nie opowiem, jak schudnąć w tydzień, jak wychować małego geniusza czy jak urządzić mieszkanie w stylu gwiazdy Hollywood.

Za namową przyjaciół postanowiłam jednak ponowić blogowy eksperyment. Opowiem więc o spotkaniach i relacjach; o małych cudach codzienności; ale też o cierpieniu i śmierci i o tym, jak odejście do wieczności małych dzieci i bezsilność medycyny nauczyły mnie pokory. Mogę wytłumaczyć, jakim cudem dziecko urodzone z połową serca może żyć i czym się różni wrodzona wada TOF od HLHS. Mogę opisać historię mojej wielkiej miłości i powiedzieć, czemu na ślubnym zdjęciu wspólnie trzymamy zapalony lampion i po co nam była ślubna sesja zdjęciowa w ciemnym lesie, skoro mogliśy ją mieć w pawilonie różanym. Pewnie poznacie ode mnie też historię naszego mieszkania, na które ja i Ślubny nie mogliśmy w pierwszych tygodniach po przeprowadzce patrzeć, a które teraz uwielbiamy nie tylko my. Zapraszam więc do mojego blogowego świata i obym tym razem została w nim na nieco dłużej niż jedną chwilę.

Pewnego styczniowego dnia Raisa zostaje więc blogerką. Ponowną blogerka, jeśli mamy być precyzyjni. Przypadek? Nie sądzę. Myślę, że przyjdzie czas gdy opowiem Wam, dlaczego uważam, że na świecie nie ma przypadkowych przypadków. Co z tego blogowania wyjdzie? Czas pokaże. Ostrzegam, że może tu zapanować pozorny nieład i brak skonkretyzowanych kategorii tematycznych. Najczęściej inspiracją i źródłem moich przemyśleń są codzienne sytuacje, rozmowy z ludźmi, wszelkie stany nadmiaru myśli podczas samotnych spacerów i te chwile, gdy przystaję na moment w zachwycie nad tym, co Bóg dla mnie uczynił. Chyba zgodzicie się ze mną, że to wszystko jest trudno zaszufladkować w kategorie i sztywne ramy.

Trzy, dwa, jeden… Start! Zaczynam.

 
raisa