Komentarze (5)
Nazywaliśmy go Królem, bo miał prawdziwie królewskie imiona. Porównywaliśmy go czasem do trzmiela, bo każdy wie że trzmiel ze swoimi małymi skrzydełkami i wielkim odwłokiem lata wbrew prawom fizyki, a Król ze swoim wyjątkowo ciężkim HLHS i innymi chorobowymi dodatkami żył wbrew temu, co mówiła medycyna. Myślę, że krótkie, ale piękne życie Króla było darem. On nauczył nas, że gdy naprawdę w coś wierzymy, cuda są możliwe. Pokazał nam, że warto walczyć o tych, których kochamy.
Pamiętam i nigdy nie zapomnę, jak po raz pierwszy zetknęłam się ze śmiercią dziecka. Można powiedzieć, że Bóg rzucił mnie wtedy od razu na głęboką wodę, bo było to dziecko, które szczerze kochałam i dla którego byłam jedną z najbliższych "cioć ze szpitala". Tę historię śledziło całe grono naszych krewnych i znajomych i była to bajka, w której miało być szczęśliwe zakończenie. Wszystko dosłownie na moich oczach rozsypało się w ciągu zaledwie kilku dni. Można powiedzieć, że tamta śmierć przeszła obok mnie tak blisko, że jej ślad został we mnie i mnie zmienił. Pamiętam, jak siedziałam w gabinecie Profesora, szefa kardiochirurgii dziecięcej, który tłumaczył mi, że medycyna czasem staje wobec tajemnicy śmierci i jest bezsilna. Pamiętam, że Profesor potem mocno mnie przytulił i poprosił, bym była przy matce tego dziecka podczas rozmowy z lekarzami. Pierścionek z niebieskim oczkiem, który noszę na lewej ręce i którego od tamtej pory nie zdejmuję jest właśnie na pamiątkę tamtego dziecka. Jego mama sama wybrała ten niebieski kolor.
Gdy po raz drugi życie tak mnie poprowadziło, że znów stałam obok rodziców żegnających swoje dziecko, już wiedziałam, że robienie Bogu awantury i pytanie Go, dlaczego na to pozwolił nie ma najmniejszego sensu. Co najwyżej prowadzi do rozgoryczenia. Uczyłam się panować nad swoimi emocjami, bo wiedziałam że teraz to ja muszę być oparciem, nawet od strony organizacyjnej. Jechałam z ojcem tej dziewczynki do urzędu, aby uzyskać akt zgonu. Przez większość czasu milczałam. Można powiedzieć, że pierwsza historia nauczyła mnie współodczuwania, a druga nauczyła mnie ciszy. Zrozumiałam, że są chwile, gdy nie mogę zrobić nic, by kogoś pocieszyć i jedyne, co mogę dać to właśnie milcząca obecność, bo żadne słowa nie ukoją bólu.
Gdy byłam na trzecim pogrzebie w alejce z najmniejszymi, białymi grobami, byłam już emocjonalnie pogodzona z tym, co się działo na moich oczach. To było dziecko, które chorowało od urodzenia i nieludzko cierpiało, walcząc o każdy oddech. Decyzja o zakończeniu uporczywej terapii została podjęta już jakiś czas przed właściwą śmiercią Malutkiej. Wszyscy wiedzieliśmy, że Malutka wreszcie jest tam, gdzie nie ma już bólu, szpitali i choroby. To była historia, która pokazała mi coś jeszcze innego, a mianowicie siłę przyjaźni. Przyjaźń to nie tylko wspólne spędzanie czasu, zabawa i śmiech. Przyjaźń to stanie obok siebie właśnie w takim najtrudniejszym momencie i świadomość, że jest ktoś na kogo zawsze będziemy mogli liczyć. Tamten pogrzeb pamiętam właśnie przez pryzmat spotkania nad świeżym grobem trzech dziewczyn, które widzą się rzadko, zwykle mają mało czasu, ale często myślą o sobie nawzajem i gdy przyjdzie potrzeba - zawsze staną razem po jednej stronie.
Od tamtego czasu odchodziło od nas wiele innych dzieci, które znałam i pamiętam. Wielu znajomych rodziców przeżywało i dalej przeżywa żałobę. Wiedzą już, że zawsze mogą na mnie liczyć i że mój dom zawsze jest dla nich otwarty. Moje serce tym bardziej. Każde dziecko, które odeszło, coś mi pozostawiło. Wspomnienie, luźne skojarzenie, ważną życiową lekcję. Wierzę, że z każdym z nich się kiedyś spotkam.
Królu, odszedłeś jako prawdziwy wojownik. Odszedłeś w chwale. Nauczyłeś mnie, że jeśli wierzymy i kochamy, Bóg czasem czyni cuda.