Komentarze (0)
Na samym początku serdecznie pozdrawiam moją koleżankę, dzięki której przekonałam się kilka lat temu do zupy dyniowej i do pomysłu robienia z dyni czegokolwiek. Wcześniej mijałam te wielkie, pomarańczowe kule z największą i najgłębszą obojętnością. Mogę więc powiedzieć, że ten wpis sponsorują ogrodnicy uprawiający dynie, a to dlatego, że wyżej wspomniana koleżanka mnie zachęciła i zainspirowała, bym opowiedziała, jak stać się Parą Roku. Inaczej mówiąc, jak stworzyć związek, który nie starzeje się mimo wielu wspólnie spędzonych lat i niezmiennie jest wskazywany przez wszystkich znajomych jako przykład, że miłość istnieje i że w czasach rozwodów, krótkich dystansów i epidemii turbulencji uczuciowych są jednak tacy, którym to wyszło. A raczej wychodzi na nowo każdego dnia. Nieskromnie się przyznam, że piszę z własnego doświadczenia.
Zacznijmy od początku. Każdy związek ma swój początek i początki są różne. Czasem może być to grom z jasnego nieba i miłość od pierwszego wejrzenia. Zdarza się, owszem. Wierzę w to legendarne zjawisko. Może być też tak, że miłość długo i powoli wzrasta na fundamencie wieloletniej przyjaźni. Każdy chyba zna przynajmniej jedną historię ze swojego otoczenia, gdzie para przyjaciół ze szkolnych lat zostaje w końcu szczęśliwym małżeństwem. W dzisiejszych czasach wiele par poznaje się też przez internet i pierwszym krokiem do związku jest niecierpliwe czekanie na wiadomość i noce spędzone na stukaniu w klawiaturę. Ja zdradzę tajemnicę, że Ślubnego poznałam w chyba najczęściej powtarzanym scenariuszu, czyli mieliśmy powiązanych ze sobą wspólnych znajomych, a powszechnie wiadomo, że człowieka od człowieka dzieli nie więcej niż siedem osób. Nieważne jednak, czy poznajecie się na portalu internetowym, na ulicy, na urodzinach kolegi czy też w pociągu. Ważne, by nie popełniać na wstępie jednego błędu. Przedstawienie kandydata na chłopaka/dziewczynę czterem ścianom swojej sypialni, gdy dopiero co się poznaliście z imienia nie jest dobrym pomysłem. Bardzo, bardzo nie. Nie chodzi wcale o to, że teraz mam ochotę walnąć jakiś umoralniający wywód na temat „on myśli, że jestem łatwa / ona myśli, że zaliczam wszystko, co się rusza”. Nie chodzi też o moje medyczne skrzywienie zawodowe i żelazne argumenty pod tytułem „żółtaczka, kiła, opryszczka, HIV”. Chodzi o to, by nie stracić czegoś, co jest budulcem związku, czyli czasu na wzajemne poznawanie się. Stopniowe, delikatne i przepełnione oczekiwaniem. Oczywiście, znam parę, która zaczęła w łóżku i skończyła na ślubnym kobiercu, ale uważam ich za farciarzy. To się z reguły nie udaje. Gdy relacja zaczyna się od wybuchu z fajerwerkami, nie ma czasu się powoli rozpalić i wytworzyć ciepła i światła. Wyobrażacie sobie, że nagle budzicie się obok człowieka, o którym nic a nic nie wiecie, bo zwyczajnie nie mieliście kiedy i jak się poznać? Smutne, prawda? No, właśnie…
Kiedy już wzajemnie się poznajemy i widzimy, że oto trafiliśmy na człowieka, który staje się dla nas coraz ważniejszy, życie nagle nabiera kolorów. Ja i Ślubny poznaliśmy się w zimie. Całe miasto było pokryte grubą warstwą śniegu. Była to jedna z bardziej mroźnych zim ostatniej dekady, ale my totalnie olewaliśmy fakt, że zimno, że wieje śniegiem w oczy i że buty przemokły. Potrafiliśmy do późnych godzin nocnych spacerować po mieście trzymając się za ręce i rozmawiać. Rozmawialiśmy o wszystkim. O życiu, o Bogu, o naszych marzeniach, o znajomych, o książkach, o ulubionych potrawach, opowiadaliśmy sobie dowcipy. Z każdym spotkaniem wiedzieliśmy o sobie coraz więcej i coraz więcej chcieliśmy wiedzieć. Dosłownie gadaliśmy jak najęci i nie potrafiliśmy się zamknąć nawet na chwilę i… to zostało nam do tej pory. Gdy jesteśmy razem, wciąż gadamy. Nie jest to suchy przepływ informacji typu „kup chleb, posprzątaj w szafie, idę do Marty i wrócę za godzinę, mleko jest za sałatą”. To jest rozmowa. Cenna, ważna i potrzebna rozmowa. Po latach wciąż mamy sobie coś do powiedzenia. Tutaj nasuwa mi się jeszcze jedna myśl. Mój Ślubny jest wspaniałym facetem, powiedziałabym, że Bóg dał mi prawdziwy Ideał i wiecie co? Nie domyśla się. Naprawdę. Żaden facet się nie domyśla. Zaskoczę Was jeszcze bardziej. Mimo, że jestem kobietą i to podobno naprawdę kobiecą, jeśli chodzi o sposób bycia, też się nie domyślam. Serio. Dlatego umówiliśmy się, że rozmawiamy ze sobą szczerze, otwarcie i mówimy sobie jasne, precyzyjne komunikaty. Wiecie co? To działa. Może zawdzięczamy to też naszym charakterom, bo zarówno ja, jak i Ślubny jesteśmy osobami spokojnymi, opanowanymi i nie lubimy konfliktów, ale nawet, jeśli mieliśmy różnicę zdań, nad którą burzliwie dyskutowaliśmy, nigdy nam się nie zdarzyło, żebyśmy się pokłócili i zakończyli dzień fochem wielkości lotniska Heathrow.
Sprawy wielkie, takie jak na przykład miłość, mają w sobie wiele drobnych elementów układanki. Wspólne wspomnienia, spędzanie czasu jako „my”, a nie tylko „ja coś robię, a ty porób coś obok”, czułe gesty. Zauważyłam ostatnio, że lubię mojemu Ślubnemu dziękować. Podaje mi masło? Dzięki. Robi mi ciepłą herbatę, gdy po dyżurze w szpitalu czuję się jak przemielona w mikserze? Dziękuję. Wyrzucił śmieci? Thanks. Widzę, że im więcej takich drobiazgów dostrzegam, tym więcej ciepłych słów mówimy sobie nawzajem. Jednak jest jeszcze coś, za co jestem wdzięczna Ślubnemu. Otóż on zna mnie na wylot, zna moje dobre strony, ale też słabe punkty i nie zmusza mnie, bym się na siłę zmieniała. Akceptuje mnie dokładnie taką, jaka jestem, ze wszystkimi niedociągnięciami. Wie, że wykwintną potrawę może i ugotuję w grze planszowej Top Kitchen, ale w kuchni już raczej nie, więc nie oczekuje ode mnie, że nagle stanę się jak Magda Gessler. Wie, że jestem sentymentalną kolekcjonerką niemal wszystkiego i mimo, że po cichu nieraz przeklinał półki zastawione wszelakimi łapaczami kurzu, nigdy nie zabronił mi dostawić kolejnego drobiazgu do kolekcji. Nigdy, ale to nigdy nie dał mi odczuć, że dla niego muszę zmienić w sobie coś, co jest częścią mojej osobowości i ja też nie czuję najmniejszej potrzeby, by Ślubnego zmieniać na siłę.
Jak się zapewne domyślacie, jesteśmy małżeństwem. O tym, dlaczego o wiele fajniej jest być żoną, niż dziewczyną, mogłabym opowiadać długo. Postaram się jednak skupić na tym co najważniejsze. Małżeństwo wielu ludziom kojarzy się z instytucją i z tak zwanym „papierem”. W sumie rzeczywiście dostaliśmy w Urzędzie Stanu Cywilnego akt ślubu, ale już tydzień po ślubie przemoczyłam go niosąc w torebce w deszczowy dzień, potem Ślubny zalał go Pepsi, a w tej chwili przyznam się, że nawet nie wiem, gdzie ten nasz papier jest. Mam nadzieję, że nie będę musiała go nikomu pokazywać, bo wygląda jak wyciągnięty psu z gardła. Za to obrączkę bardzo lubię. Jest śliczna. Jestem w stanie wyjść z domu bez telefonu komórkowego lub bez portfela, ale po obrączkę wracam. Czułabym się wybitnie niekomfortowo bez obrączki w miejscu publicznym. To właśnie obrączka przypomina mi „Należę do niego, a on do mnie. Wybrałam go, on wybrał mnie, a połączył nas Bóg”. Gdy dwoje ludzi decyduje się na ślub, staje w obliczu prawdy, że miłość to nie tylko uczucie, ale też decyzja. Każdego dnia, w dobrej i złej doli, w zdrowiu i w chorobie wybieram Ciebie. Ja, Riley wybieram Ciebie, a Ty wybierasz mnie. Jestem już nie dziewczyną, jedną z wielu, ale wybraną, jedyną i upragnioną oblubienicą. Wierzymy, że Bóg jest z nami, że On nas połączył i da nam tyle siły, że jeśli przyjdą trudności, nawet przez chwilę nie weźmiemy pod uwagę rozstania. Mocne. Niesamowicie mocne. Każdego dnia spoglądam na moją obrączkę i myślę o tym, że jest ze mną ktoś, kto nie opuści mnie aż do śmierci.
Zaczęłam ten wpis od Pary Roku, a skończyłam gdzieś w miejscu, w którym przyszło mi do głowy określenie Razem Do Wieczności. Niech tak będzie i tak zostanie