Najnowsze wpisy


lut 18 2018 (nie)Dorosłość
Komentarze (0)

Ostatnio kilka zupełnie niezależnych od siebie osób delikatnie zwróciło mi uwagę, że powinnam chyba dorosnąć i w moim wieku już nie wypada... Nie wypada chodzić w dwóch długich warkoczach, a najlepiej, żebym obcięła włosy i zaczęła wyglądać poważnie. Nie wypada podróżować w towarzystwie pluszowego szczura nawet, jeśli nazywam go Szczurem Wędrowcem i dorabiam do niego ideologię. Nie wypada ekscytować się wojnami termitów, walkami o przetrwanie w świecie postnuklearnym Neuroshima, karcianą grą ze śliwką na okładce i innymi rewelacjami znanymi miłośnikom planszówek. Nie wypada wzruszać się przy kreskówkach. Nie wypada na spotkanie ze światowej sławy kardiochirurgiem przychodzić w bluzie i jeansach i witać się z nim uściskiem i tekstem "no hej Wujku!". Nie wypada bronić jak niepodległości swojego prawa do trzymania w domu starej komody powołując się na wartość sentymentalną, kiedy już każdy w rodzinie kupił najmodniejsze meble od najlepszego producenta. Nie wypada uśmiechać się od ucha do ucha do waty cukrowej, wciąż być niepokonaną w puszczaniu kaczek na wodzie i cieszyć się na widok każdej przypadkowo spotkanej wiewiórki, jakbym nigdy wcześniej żadnej nie widziała na oczy. Nie wypada tego, nie wypada tamtego, nie wypada jeszcze paru innych rzeczy, które robię i przestać nie umiem.

Powinnam teoretycznie być dorosła i poważna. Czasem wręcz wydaje mi się, że czas dla mnie płynie jakoś inaczej, niż dla moich znajomych. Koleżanki zmieniają się, poważnieją, mają dzieci które coraz szybciej wyrastają z kolejnych ubranek. Niektórych znajomych autentycznie nie poznaję na ulicy. Oni z kolei rozpoznają mnie od razu nawet, jeśli ostatnio widzieliśmy się na etapie szkoły podstawowej. Podobno dlatego, że ja ciągle jestem z tym samym warkoczem, uśmiechem i spojrzeniem. Przyznam Wam się, że czasem łapię się na myśli, że może ze mną jest coś nie tak. Potem jednak dociera do mnie coś bardzo ważnego...

Dorosłości nie mierzy się liczbą dzieci, stanem konta bankowego, ilością zwiedzonych krajów, smutną lub wesołą miną, wyglądem czy zainteresowaniami. Zaryzykuję stwierdzenie, że nawet nie mierzy się jej metrykalnym wiekiem, jest ona pojęciem względnym i pewnym ciągłym procesem. Dojrzałość dla każdego może oznaczać coś innego, bo ludzie są różni, mają różne historie i różne doświadczenia. Dojrzewałam, gdy wyprowadziłam się z domu rodzinnego. Dojrzewałam, będąc najpierw dziewczyną, potem narzeczoną, a teraz żoną. Dojrzewałam, gdy po raz pierwszy na moich oczach umarło chore dziecko. Dojrzewałam, gdy zaczynałam świadomie podchodzić do swoich obowiązków i nauczyłam się zamieniać "muszę" na "chcę". Dojrzewałam, gdy musiałam zaakceptować, że czasami jestem bezsilna i nie mogę pewnych rzeczy zmienić. Dojrzewałam, ucząc się że każdy człowiek jest inny, inaczej reaguje i nie mogę każdego porównywać do siebie i mierzyć miarą własnych przeżyć. Dojrzewałam, gdy zawodzili mnie właśnie ci ludzie, którzy w najpiękniejszych słowach obiecywali mi przyjaźń i lojalność. Dojrzewałam, gdy mimo to za każdym razem dochodziłam do wniosku, że ludzi warto kochać. Dojrzewałam, podejmując decyzje, dokonując wyborów, ponosząc konsekwencje i często mówiąc z perspektywy czasu "postąpiłam słusznie, zrobiłabym tak samo wiedząc to, co wiem dziś". Mój uśmiech, warkocz i spojrzenie wciąż są takie same, ale jednak jestem bogatsza o wiedzę, relacje, blizny, zranienia, decyzje, wspomnienia, radości i sukcesy.

Jestem sobą. Jestem sumą wszystkiego, co przeżyłam. Ukształtował mnie każdy dzień i każdy napotkany człowiek. Wszystko było dla mnie albo błogosławieństwem, albo lekcją. Moje życie jest jak wydruk zapisu EKG - stale się zmienia i wszystko, co przeszło moje serce odciska na nim swój ślad. Są załamania, wzloty i uniesienia. To, że umiem się bawić jak dziecko, cieszę się z drobiazgów i jestem niepoprawnie sentymentalna też jest w moim sercu zapisane. Taka własnie czuję się szczęśliwa, kochana i lubiana przez moich bliskich i przyjaciół. Gdybym nagle spoważniała, odrzuciła drobne dziwactwa i zaczęła zachowywać się jak wielka dama, która nigdy nie ubłociła butów, nie pomyliła bezmyślnie głównego wjazdu z bocznym parkingiem (pozdrawiam Tego, który musiał mnie pewnego dnia odszukać jeżdżąc wokół szpitala jak wariat, gdy podałam przez telefon błędną lokalizację...) i nie próbowała wchodzić w relacje z żywą, dziobiącą i drapiącą sową, to chyba nie byłabym już ja.

Be yourself no matter what they say.

raisa   
lut 01 2018 Razem na wieczność czyli Para Roku
Komentarze (0)

Na samym początku serdecznie pozdrawiam moją koleżankę, dzięki której przekonałam się kilka lat temu do zupy dyniowej i do pomysłu robienia z dyni czegokolwiek. Wcześniej mijałam te wielkie, pomarańczowe kule z największą i najgłębszą obojętnością. Mogę więc powiedzieć, że ten wpis sponsorują ogrodnicy uprawiający dynie, a to dlatego, że wyżej wspomniana koleżanka mnie zachęciła i zainspirowała, bym opowiedziała, jak stać się Parą Roku. Inaczej mówiąc, jak stworzyć związek, który nie starzeje się mimo wielu wspólnie spędzonych lat i niezmiennie jest wskazywany przez wszystkich znajomych jako przykład, że miłość istnieje i że w czasach rozwodów, krótkich dystansów i epidemii turbulencji uczuciowych są jednak tacy, którym to wyszło. A raczej wychodzi na nowo każdego dnia.  Nieskromnie się przyznam, że piszę z własnego doświadczenia.

Zacznijmy od początku. Każdy związek ma swój początek i początki są różne. Czasem może być to grom z jasnego nieba i miłość od pierwszego wejrzenia. Zdarza się, owszem. Wierzę w to legendarne zjawisko. Może być też tak, że miłość długo i powoli wzrasta na fundamencie wieloletniej przyjaźni. Każdy chyba zna przynajmniej jedną historię ze swojego otoczenia, gdzie para przyjaciół ze szkolnych lat zostaje w końcu szczęśliwym małżeństwem. W dzisiejszych czasach wiele par poznaje się też przez internet i pierwszym krokiem do związku jest niecierpliwe czekanie na wiadomość i noce spędzone na stukaniu w klawiaturę. Ja zdradzę tajemnicę, że Ślubnego poznałam w chyba najczęściej powtarzanym scenariuszu, czyli mieliśmy powiązanych ze sobą wspólnych znajomych, a powszechnie wiadomo, że człowieka od człowieka dzieli nie więcej niż siedem osób. Nieważne jednak, czy poznajecie się na portalu internetowym, na ulicy, na urodzinach kolegi czy też w pociągu. Ważne, by nie popełniać na wstępie jednego błędu. Przedstawienie kandydata na chłopaka/dziewczynę czterem ścianom swojej sypialni, gdy dopiero co się poznaliście z imienia nie jest dobrym pomysłem. Bardzo, bardzo nie. Nie chodzi wcale o to, że teraz mam ochotę walnąć jakiś umoralniający wywód na temat „on myśli, że jestem łatwa / ona myśli, że zaliczam wszystko, co się rusza”. Nie chodzi też o moje medyczne skrzywienie zawodowe i żelazne argumenty pod tytułem „żółtaczka, kiła, opryszczka, HIV”. Chodzi o to, by nie stracić czegoś, co jest budulcem związku, czyli czasu na wzajemne poznawanie się. Stopniowe, delikatne i przepełnione oczekiwaniem. Oczywiście, znam parę, która zaczęła w łóżku i skończyła na ślubnym kobiercu, ale uważam ich za farciarzy. To się z reguły nie udaje. Gdy relacja zaczyna się od wybuchu z fajerwerkami, nie ma czasu się powoli rozpalić i wytworzyć ciepła i światła. Wyobrażacie sobie, że nagle budzicie się obok człowieka, o którym nic a nic nie wiecie, bo zwyczajnie nie mieliście kiedy i jak się poznać? Smutne, prawda? No, właśnie…

Kiedy już wzajemnie się poznajemy i widzimy, że oto trafiliśmy na człowieka, który staje się dla nas coraz ważniejszy, życie nagle nabiera kolorów. Ja i Ślubny poznaliśmy się w zimie. Całe miasto było pokryte grubą warstwą śniegu. Była to jedna z bardziej mroźnych zim ostatniej dekady, ale my totalnie olewaliśmy fakt, że zimno, że wieje śniegiem w oczy i że buty przemokły. Potrafiliśmy do późnych godzin nocnych spacerować po mieście trzymając się za ręce i rozmawiać. Rozmawialiśmy o wszystkim. O życiu, o Bogu, o naszych marzeniach, o znajomych, o książkach, o ulubionych potrawach, opowiadaliśmy sobie dowcipy. Z każdym spotkaniem wiedzieliśmy o sobie coraz więcej i coraz więcej chcieliśmy wiedzieć. Dosłownie gadaliśmy jak najęci i nie potrafiliśmy się zamknąć nawet na chwilę i… to zostało nam do tej pory. Gdy jesteśmy razem, wciąż gadamy. Nie jest to suchy przepływ informacji typu „kup chleb, posprzątaj w szafie, idę do Marty i wrócę za godzinę, mleko jest za sałatą”. To jest rozmowa. Cenna, ważna i potrzebna rozmowa. Po latach wciąż mamy sobie coś do powiedzenia. Tutaj nasuwa mi się jeszcze jedna myśl. Mój Ślubny jest wspaniałym facetem, powiedziałabym, że Bóg dał mi prawdziwy Ideał i wiecie co? Nie domyśla się. Naprawdę. Żaden facet się nie domyśla. Zaskoczę Was jeszcze bardziej. Mimo, że jestem kobietą i to podobno naprawdę kobiecą, jeśli chodzi o sposób bycia, też się nie domyślam. Serio. Dlatego umówiliśmy się, że rozmawiamy ze sobą szczerze, otwarcie i mówimy sobie jasne, precyzyjne komunikaty. Wiecie co? To działa. Może zawdzięczamy to też naszym charakterom, bo zarówno ja, jak i Ślubny jesteśmy osobami spokojnymi, opanowanymi i nie lubimy konfliktów, ale nawet, jeśli mieliśmy różnicę zdań, nad którą burzliwie dyskutowaliśmy, nigdy nam się nie zdarzyło, żebyśmy się pokłócili i zakończyli dzień fochem wielkości lotniska Heathrow.

Sprawy wielkie, takie jak na przykład miłość, mają w sobie wiele drobnych elementów układanki. Wspólne wspomnienia, spędzanie czasu jako „my”, a nie tylko „ja coś robię, a ty porób coś obok”, czułe gesty. Zauważyłam ostatnio, że lubię mojemu Ślubnemu dziękować. Podaje mi masło? Dzięki. Robi mi ciepłą herbatę, gdy po dyżurze w szpitalu czuję się jak przemielona w mikserze? Dziękuję. Wyrzucił śmieci? Thanks. Widzę, że im więcej takich drobiazgów dostrzegam, tym więcej ciepłych słów mówimy sobie nawzajem. Jednak jest jeszcze coś, za co jestem wdzięczna Ślubnemu. Otóż on zna mnie na wylot, zna moje dobre strony, ale też słabe punkty i nie zmusza mnie, bym się na siłę zmieniała. Akceptuje mnie dokładnie taką, jaka jestem, ze wszystkimi niedociągnięciami. Wie, że wykwintną potrawę może i ugotuję w grze planszowej Top Kitchen, ale w kuchni już raczej nie, więc nie oczekuje ode mnie, że nagle stanę się jak Magda Gessler. Wie, że jestem sentymentalną kolekcjonerką niemal wszystkiego i mimo, że po cichu nieraz przeklinał półki zastawione wszelakimi łapaczami kurzu, nigdy nie zabronił mi dostawić kolejnego drobiazgu do kolekcji. Nigdy, ale to nigdy nie dał mi odczuć, że dla niego muszę zmienić w sobie coś, co jest częścią mojej osobowości i ja też nie czuję najmniejszej potrzeby, by Ślubnego zmieniać na siłę.

Jak się zapewne domyślacie, jesteśmy małżeństwem. O tym, dlaczego o wiele fajniej jest być żoną, niż dziewczyną, mogłabym opowiadać długo. Postaram się jednak skupić na tym co najważniejsze. Małżeństwo wielu ludziom kojarzy się z instytucją i z tak zwanym „papierem”. W sumie rzeczywiście dostaliśmy w Urzędzie Stanu Cywilnego akt ślubu, ale już tydzień po ślubie przemoczyłam go niosąc w torebce w deszczowy dzień, potem Ślubny zalał go Pepsi, a w tej chwili przyznam się, że nawet nie wiem, gdzie ten nasz papier jest. Mam nadzieję, że nie będę musiała go nikomu pokazywać, bo wygląda jak wyciągnięty psu z gardła. Za to obrączkę bardzo lubię. Jest śliczna. Jestem w stanie wyjść z domu bez telefonu komórkowego lub bez portfela, ale po obrączkę wracam. Czułabym się wybitnie niekomfortowo bez obrączki w miejscu publicznym. To właśnie obrączka przypomina mi „Należę do niego, a on do mnie. Wybrałam go, on wybrał mnie, a połączył nas Bóg”. Gdy dwoje ludzi decyduje się na ślub, staje w obliczu prawdy, że miłość to nie tylko uczucie, ale też decyzja. Każdego dnia, w dobrej i złej doli, w zdrowiu i w chorobie wybieram Ciebie. Ja, Riley wybieram Ciebie, a Ty wybierasz mnie. Jestem już nie dziewczyną, jedną z wielu, ale wybraną, jedyną i upragnioną oblubienicą. Wierzymy, że Bóg jest z nami, że On nas połączył i da nam tyle siły, że jeśli przyjdą trudności, nawet przez chwilę nie weźmiemy pod uwagę rozstania. Mocne. Niesamowicie mocne. Każdego dnia spoglądam na moją obrączkę i myślę o tym, że jest ze mną ktoś, kto nie opuści mnie aż do śmierci.

Zaczęłam ten wpis od Pary Roku, a skończyłam gdzieś w miejscu, w którym przyszło mi do głowy określenie Razem Do Wieczności. Niech tak będzie i tak zostanie

raisa   
sty 31 2018 Jak rozburzyć podziały i szufladki?
Komentarze (0)

Zastanawiałam się jak zwykle, czy dzielić się z Wami moim przemyśleniami. Wciąż jest we mnie ta niepewność, czy naprawdę jest ktoś, komu chce się to czytać i czy to ma jakiś sens. Poza tym obawiam się, że mogłabym delikatnie wbić jeśli nie kij, to może malutki patyczek w mrowisko i zostać odebrana nie tak, jakbym chciała. Przyznam jednak, że mnie namówili. Namówił mnie mój Ślubny, z którym od paru dni omawiamy temat pod wpływem pewnej sytuacji, której staliśmy się przypadkowymi świadkami. Potem poparł go Wujek, który nie jest prawdziwym wujkiem, tylko przyjacielem starszym o 30 lat, z którym łączy mnie pewna wspólna "miłość od serca" i z którym przewałkowałam temat na dziesiątą stronę drogą SMS-ową. Do tego dziwnie mi się splatają z tymi właśnie myślami wszystkie książki, które ostatnio wpadają mi w ręce. Przypadek? Nie sądzę.

Zauważyłam ostatnio, że ludzie myślą kategoriami osądów, szufladek i podziałów. Mam wrażenie, że niektórym ułatwia to wydawanie opinii, ale czy na pewno? Przecież każdy człowiek ma swoją własną historię, własne emocje, przeżycia, znajduje się w jakiejś konkretnej, bardzo indywidualnej sytuacji i nie da się do ludzkiego życia przyłożyć jednej miarki i wpisać go w jeden wzór. Ostatnio nauczyłam się właśnie przyglądać ludziom z bliska i widzieć, że nie wszystko jest takie, jakie się wydaje. Na pewno znacie kogoś, kto robi wrażenie gbura, ale ogromnie zyskuje przy bliższym poznaniu, prawda? Albo macie może koleżankę, która sprawia wrażenie pustej laski, ale w środku ma duże pokłady wrażliwości i inteligencji? Ja znam takich ludzi i bardzo ich cenię. Cenię ich nie tylko za to, że są jedyni i wyjątkowi jak każdy z nas, ale też za to, że udzielili mi lekcji, by zawsze spojrzeć na wszystko nieco głębiej.

Spotykają nas w życiu różne sytuacje, które przeżywamy z różnymi ludźmi i w wielu okolicznościach. Często nie rozumiemy drugiego człowieka i z góry przypisujemy mu pewne intencje. Ileż to razy zupełnie przypadkiem zdarzyło nam się źle dobrać słowa, użyć niefortunnego skrótu myślowego lub próbować uparcie wyjaśniać na messengerze coś, co powinno zostać przegadane twarzą w twarz i wychodził kwas jak stąd do Nowosybirska, prawda? Zdarza się. To ludzkie. Pomylić się, zbłądzić lub palnąć głupstwo jest rzeczą ludzką. Zazwyczaj da się wszystko wyjaśnić i życie toczy się dalej. Nauczyłam się chyba, że warto zawsze założyć tego typu pomyłkę, "wypadek przy pracy" i dążyć właśnie do wyjaśnienia, nim osądzi się kogoś jako tego złego, który wyrządził nam wielką krzywdę i spaskudził cudowny dzień.

Jesteśmy ludźmi i między ludźmi żyjemy. Tworzymy związki, przyjaźnie, relacje, zależności, współpracujemy ze sobą i wpływamy na siebie nawzajem. Skoro coś nas razem trzyma, to chyba znaczy, że zależy nam na sobie. Skoro więc nam zależy, to szukajmy tego, co nas łączy, nie dzieli. Szukajmy porozumienia, bądźmy wyrozumiali i pomagajmy sobie wzajemnie, zamiast zatrzaskiwać sobie drzwi przed nosem lub wręcz podkładać nogi.

Życie to wspaniała przygoda. Przede wszystkim dlatego, że przeżywamy ją wspólnie.

raisa   
sty 30 2018 Najwyższa wartość
Komentarze (0)

Od soboty razem z mężem śledziliśmy informacje o parze himalaistów. Śledziliśmy je głównie w internecie, więc przy okazji widzimy też różne komentarze internautów i publiczne dyskusje.

Rozumiem tych, którzy piszą że nie rozumieją trudnej, kosztownej i niebezpiecznej pasji. Sama, mimo że uwielbiam piękne widoki i nasze polskie góry, nie wyobrażam sobie siebie gdzieś 8000 metrów nad ziemią. Jednak wiem, że jest to pasja, którą należy szanować nawet, jeśli się jej nie rozumie. To jest miłość, zaangażowanie i oddanie czemuś kawałka siebie. Człowiek, który angażuje się w coś do tego stopnia to człowiek, który wierzy, że znalazł właśnie tam swoje miejsce na ziemi. To ktoś, kto wierzy w sens tego, co robi. Osobiście uważam, że pisanie o takim człowieku negatywnych komentarzy w chwili, gdy jest on na granicy życia i śmierci jest co najmniej nie na miejscu. To nie czas na to. Bardzo, bardzo nie czas.

Gdy stawką jest ludzkie życie, nie powinno się przeliczać go na pieniądze i koszt akcji ratunkowej. Nie da się przecież wycenić czegoś, co jest bezcenne. Życie tych himalaistów jest bezcenne dla ich rodzin, przyjaciół, znajomych, ale też dla nas wszystkich, bo każdy człowiek jest wartościowy i wnosi coś do świata. Gdy człowiek stoi na krawędzi, przestaje się liczyć cokolwiek. Trzeba po prostu go ratować. Trzeba ratować chore dziecko, które urodziło się z ciężką postacią wady serca i musi w pierwszych dniach życia trafić na stół operacyjny. Trzeba ratować człowieka, który trafił na szpitalną izbę przyjęć z rozległym zawałem serca i chce żyć za wszelką cenę, bo za kilka dni urodzi się jego pierwszy wnuk. Trzeba ratować panią opisaną w szpitalnej kartotece jako NN, która od lat żyła na ulicy i leży skrajnie wychłodzona pod aparaturą wspomagającą pracę jej serca. Trzeba ratować Tomka i Elizabeth, którzy utknęli gdzieś w Himalajach. Trzeba ratować, bo to są ludzie. Jeśli pojawili się na tym świecie, oznacza to że mają tu jakieś zadanie do wykonania i ich życie jest najwyższą wartością.

Jestem pełna podziwu dla uczestników polskiej wyprawy na K2, którzy nie wahali się zmienić własnych planów, by ratować kolegę i koleżankę. Chce mi się płakać, gdy pomyślę o Tomku i o jego rodzinie. Próbuję sobie wyobrazić, co czują gdy powoli dociera do nich, że syn, mąż i tata już nigdy nie wróci z gór. Myślę też o Elizabeth, która pewnie nie będzie już tą samą osobą. Sama wiem po sobie, jak spojrzenie w oczy prawdzie o śmierci potrafi zmienić człowieka i jego sposób postrzegania świata. Wiem, że ta kobieta nigdy nie zapomni tych wydarzeń. Razem z mężem dużo o niej myślimy i modlimy się za nią.

Wypowiadam się jako człowiek mający swoich bliskich, osoba mocno wierząca w Boga i ktoś ściśle związany z służbą zdrowia i walką o życie. Życie Tomka i Elizabeth jest bezcenne tak, jak bezcenne jest życie każdego z nas. Chciałam napisać coś, co byłoby głosem rozsądku wśród dość emocjonalnych komentarzy, szybkich osądów i ostrych dyskusji w gronie różnych znajomych. Tak naprawdę chyba zabrałam głos za najwyższą wartością, czyli za życiem człowieka. Mój głos pewnie zginie i pewnie nikt go nie usłyszy, ale jeśli wszyscy jednym głosem powtórzymy to samo, będzie to brzmiało tak głośno i mocno, jak powinno.

Życie człowieka jest bezcenne!

raisa   
sty 25 2018 Gotowa! Kolejny raz gotowa
Komentarze (0)

Dlaczego znowu w to wchodzisz? Nie boisz się niepowodzenia? Nie pomyślałaś czasem, że nie powinnaś się tak angażować? Nie myślałaś, że może lepiej byłoby sobie kupić pieska? Czy w razie, gdyby stało się najgorsze jesteś pewna, że chcesz znowu przez to przechodzić razem z tymi nieszczęsnymi rodzicami, którzy nawet nie są Twoją rodziną?

Pytania, pytania i pytania. Słyszę je zawsze, gdy w dniu, który teoretycznie miał być dniem odpoczynku zdarzy mi się, że jestem w szpitalu. A jednak zawsze wiem, że jestem we właściwym miejscu. Jestem dokładnie tam, gdzie być powinnam i przy tych ludziach, którzy w danej chwili potrzebują mnie najbardziej. Widzę kolejne Maleństwo uśmiechające się do mnie spod plątaniny rurek i wenflonów i wiem, że jestem gotowa kolejny raz oddać kawałek swojego czasu, serca i zaangażowania. To jest kolejne małe i kruche życie, a jednak jest to życie piękne, cenne i ważne. To jest życie, które ma sens nawet, jeśli jest związane z cierpieniem i może nie potrwać tak długo, jakbyśmy wszyscy tego pragnęli. Kiedy stykam się z czymś tak wartościowym jak ludzkie życie, nie zadaję sobie pytania "czy warto? czy chcę?", bo odpowiedź jest dla mnie oczywista.

Jestem gotowa. Gotowa, by kolejny raz dotknąć tajemnicy ludzkiego życia i cierpienia. Gotowa, by kolejny raz wysłuchać obaw rodziców, którzy boją się utracić to, co kochają najbardziej na świecie. Gotowa, by przynieść zakupy ze sklepu, mieć gotowe miejsce na noc w swoim domu, by mieć telefon włączony także w nocy i trzy razy płytszy sen niż zazwyczaj. Gotowa, by oddać kawałek swego serca ludziom, których wcześniej nie znałam. Jestem gotowa na to, że być może będę płakać razem z nimi. Jestem jednak pełna wiary, że razem z nimi będę się cieszyć i świętować.

Kiedy raz się stanie w milczeniu obok rodziny cierpiącej z powodu choroby dziecka, perspektywa zmienia się raz na zawsze. Nie można już tak po prostu przejść obok, przestać się angażować. Tym bardziej, że rodzice małych Serduszek nie są dla mnie odległymi, bezimiennymi postaciami ze smutnych ulotek z prośbą o pomoc. To są ludzie mający imiona, swoje historie, zainteresowania, miłości i przeżycia. To są najczęściej przyjaciele tak wierni, że każdemu życzyłabym spotkania choć jednego takiego człowieka.

Warto wierzyć. Warto kochać. A kochać to znaczy trwać.

raisa